W pierwszej pracy zarabiałem 200 złotych. Historia Tomasza Wiszkowskiego
Tomasz Wiszkowski to Software Engineer, który od ośmiu lat pracuje w Seattle dla Google’a. Podczas rozmowy, którą przeprowadziliśmy dwa lata temu, powiedział m.in. o tym, jak znalazł pierwszą pracę. – Była to praca, która niejednokrotnie ściągała mnie do siedziby w soboty, czasami w niedziele. I moje pierwsze wynagrodzenie wynosiło dwieście złotych. Całe dwieście złotych. Pamiętam do dzisiaj, jak negocjowałem, czy to będzie netto, czy brutto – opowiedział nam Tomek.
Poniżej znajdziecie pierwszą część rozmowy z Tomkiem. Jeszcze w tym tygodniu opublikujemy część drugą, w której zdradzimy, jak wyglądała rekrutacja do Google’a.
Słowem wstępu: chciałbym podziękować partnerom, tj. Intelowi, jako partnerowi honorowemu, bankowi Santander, Szkole Programowania Kodilla i firmie Nopio. To tyle, jeśli chodzi o słowo wstępu, także… Tomku, powiedz dwa słowa od siebie, na początek. Na pewno jest dużo nowych osób, które dopiero dołączyły do naszego livestreamu, więc jakbyś mógł tak w dwóch – trzech zdaniach opowiedzieć o sobie, a później przejdziemy do anegdot związanych z pracą.
Jestem programistą – powiedziałbym – inżynierem z krwi i kości. Przekonałem się o tym pierwszy raz, kiedy miałem jeszcze kilka lat, a moi rodzice prawie zabili mnie za to, że rozkręcałem wszystkie budziki w domu. Uwielbiałem to!
Po prostu lubiłeś spać?
To swoją drogą. Jako sześciolatek bardziej ciekawiło mnie, co jest w środku budzika. Wszystko, co tykało, wszystko, co miało coś więcej w środku niż pozytywka, musiałem otworzyć.Chciałem zobaczyć, co jest w środku, jak działa, skąd się wzięło, dlaczego tak jest. Rodzice próbowali jeszcze kupować zabawki, jak miałem 4-5 lat, niestety zwykle kończyły po trzech dniach, rozebrane na części pierwsze. Moja siostra niestety też była ofiarą tego wszystkiego. W pewnym momencie rodzice zmienili taktykę i zaczęli kupować rzeczy, z których można jedynie budować. Małego konstruktora, tego rodzaju zabawy. Wtedy przepadłem.
Przewińmy historię kilka lat do przodu.
Jestem już dwudziestoparoletnim facetem, a inżynieria strasznie mnie fascynuje i baw, dlatego, że w inżynierii jest klarowność, czystość. Nie ma niedopowiedzeń, niejasności. Nie ma dziwnych zachowań, chyba że to są błędy. W inżynierii, w matematyce, w fizyce, w takich dziedzinach, zawsze fascynowało mnie to, że w momencie, kiedy dochodzicie do momentu: „Aha, tak to działa! O to w tym chodzi!”, wszystko zaczyna mieć swoje miejsce. Zaczyna działać, a Wy zaczynacie to rozumieć, poruszacie się tam w pełni intuicyjnie. To jest wasza woda, wy jesteście rybą w tej wodzie.
Jak doszedłeś od rozkręcania budzików do nauki programowania i gdzie zdobyłeś swoje pierwsze szlify?
Z moimi pierwszymi szlifami było tak, że podobnie, jak z budzikami fascynowało mnie, co dzieje się z sercem komputera, co on tak naprawdę robi. Pamiętam, jak pisałem swoje pierwsze listy do gazet. To były jeszcze czasy hen przed tym, jak się pisało posty na forach. Nie było czegoś takiego jak fora w tamtych czasach. Wtedy były gazety. Nie wiem, czy ktoś z was jeszcze pamięta, że istniały „Bajtki”, „Komodory”, „Amiga” i jakieś takie inne cuda.
Pamiętam, że próbowałem dowiedzieć się takich rzeczy, które były powszechnie znane w świecie programistycznym. Dla mnie była to czarna magia, niemniej bardzo ciekawa. Tak jak rozkręcałem budziki, tak próbowałem „rozkręcić” te programy, zobaczyć co dzieje się w środku. Wybrałem studia na politechnice.
W jakiej miejscowości?
W Krakowie. To nie jest szkoła, która stanowi ścisłą czołówkę w Polsce. Niemniej jest to uczelnia, z której bardzo dużo wyniosłem i bardzo dużo się w niej nauczyłem, za co jestem wdzięczny. Zanim skończyłem studia, udało mi się znaleźć pierwszą pracę.
To ciekawy case i chciałbym, żebyś się nad nim pochylił. Nie zaczynałeś ze zbyt wysokiego pułapu.
Nie nazwałbym tego nawet średnim pułapem. Moja pierwsza praca wymagała ode mnie sporo. Wiele musiałem się też nauczyć, wiadomo – nieopierzony żółtodziób musi nadrobić, a była to praca, która niejednokrotnie ściągała mnie do siedziby w soboty, czasami w niedziele. I moje pierwsze wynagrodzenie wynosiło dwieście złotych. Całe dwieście złotych, pamiętam do dzisiaj, jak negocjowałem, czy to będzie netto, czy brutto.
Dwieście złotych za miesiąc?!
Jak widać, moje przygody zaczęły się w sposób bardzo szorstki, ale dały mi też sporo wiedzy. Trzeba było po prostu zacisnąć zęby i próbować mimo wszystko ciągnąć rzeczy naprzód, sprawy potoczyły się w sposób wyjątkowo dla mnie korzystny: bywa tak, że czasami to wy jesteście na wózku, czasami to ktoś inny jest na wózku i czasami jest tak, że to właśnie wasz pracodawca jest na wózku, a czasami to on potrzebuje, żebyście to wy mu pomogli. Więc ten pracodawca, potem jak już zrezygnowałem z pracy, zwrócił się do mnie kilka miesięcy później. Z prośbą o to, żebym pomógł…
Za dwieście i pół stówki wtedy?
Wtedy już na normalnych warunkach. To był dla mnie pierwszy taki sukces, który osiągnąłem w branży zawodowej. Niemniej miałem po drodze jeszcze różne praktyki, różne miejsca, gdzie się zaczepiałem. Pamiętam, że pracowałem w firmie w Krakowie, na Placu Na Stawach. Pracowałem też dla firmy, w której zajmowaliśmy się sprzętem laboratoryjnym wysokiej precyzji. Było naprawdę bardzo interesująco i sprzęt, który tam robiliśmy, zespoły, które tam mieliśmy, były naprawdę znakomite. Kiedy zaczynałem pracę dla pierwszej, dużej, międzynarodowej korporacji, byłem jeszcze na czwartym roku studiów.
Co to była za firma?
Motorola – zacząłem w niej obrastać w piórka, czuć pewniej jako inżynier. Firma, była dla mnie bardzo wyrozumiała, ponieważ w dalszym ciągu byłem jeszcze żółtodziobem. Kod pisany w domu z kodem produkcyjnym ma niewiele wspólnego. Niemniej jest to kod, z którego każdy jest dumny, ponieważ jest dziełem powstałym dzięki wielu wysiłkom i pracy. Każda osoba pracująca nad dziełem jest dumna ze swojego produktu w taki czy inny sposób.
W Motoroli nauczyłem się wielu ciekawych rzeczy, zajmowałem się tam różnymi technologiami. Nie będę wdawał się w szczegóły. Poznałem wielu ludzi, którzy odblokowali mnie, pomogli z moim rozumieniem spraw, karierą. Zwiedziłem całą masę miejsc.
Właśnie, a czemu zwiedzałeś „całą masę miejsc”? Z czym to się wiązało? Z tego, co kojarzę, robiłeś coś dosyć niszowego.
W Motoroli było tak, że jeżeli pojawiały się nowe produkty, to zbierano do nich i do nowych feature’ów ludzi, którzy mieli naprawdę dobre skille. U mnie, jak to u żółtodzioba, różnie bywało. Zajmowałem się utrzymywaniem trochę starszych technologii, które już nie były takie cutting-edge – np. taki Edge. Był dedykowany na rynek amerykański, japoński i chiński. Ponieważ stanowiłem chwilami jednoosobową mniejszość, zajmującą się technologią Invidio, czyli odpowiednikiem Edge’a, byłem też inżynierem, którego najczęściej gdzieś wysyłano: do Chin, czy do Stanów Zjednoczonych.
W pewnym momencie dorobiłem się karty Frequent Flyer, właśnie dzięki temu, że zajmowałem się tym, czym tak na dobrą sprawę nikt inny albo się nie chciał zajmować, albo ludzie byli po prostu dużo lepsi, zajmowali się czymś dwie generacje do przodu.
Byłem później w zespole, w którym zajmowaliśmy się rzeczą super nową, bieżącą, był to najfajniejszy zespół, który wspominam do dzisiaj. Musicie jednak wiedzieć, że z zespołami różnie bywa. Czasami jest totalny hit, czasami totalny miss. Niemniej była to taka energia, taki ogień, myśmy byli wszyscy zupełnie z innych bajek. Jakbyście spojrzeli na nas, to byście stwierdzili: „To jest mieszanka wybuchowa, masa krytyczna osiągnięta, tylko zamknąć drzwi do pokoju, to wybuchnie”.
Stwierdziłeś, że musisz coś zmienić. Co było największą motywacją? Kiedy pojawiła się szansa związana z Google?
Przyznam się szczerze, chociaż pewnie nie wszyscy będą szczęśliwi, słysząc takie podejście – jednak nie jest to do końca lojalne. Niemniej chodziłem na rozmowy kwalifikacyjne dosyć często, traktując to bardziej jako formę sportu, ćwiczenia własnego umysłu. Byłem ciekaw, jak wygląda rynek pracy.
Mniej więcej dwa razy do roku byłem zapraszany na rozmowy kwalifikacyjne i wiele z nich po prostu były niewypałem, z różnych przyczyn. Czasami po prostu nie „kliknęło” podczas rozmowy, czasami po prostu byłem nieprzygotowany. Pierwsza moja poważna rozmowa kwalifikacyjna z Microsoftem odbyła się we Francji. Poprosili, żebym załatwił sobie bilet lotniczy i hotel. Nie stanowiło to progu nie do przeskoczenia, niemniej jestem człowiekiem, który uwielbia arkana własnego domu i było to dla mnie stresujące. Załatwiłem ten bilet, przyleciałem do Microsoftu i po raz pierwszy w życiu miałem rozmowę kwalifikacyjną, a w zasadzie spotkanie na rozmowy kwalifikacyjne.
To było całe mnóstwo spotkań, które trwały jeden dzień. Spotkaliśmy się po raz pierwszy o godzinie 9:00, rozeszliśmy się o godzinie 18:00. Po drodze była przerwa na lunch. Spotkałem się z szeregiem różnych ludzi, od inżynierów, po managerów. Pytania miały bardzo szeroki zakres, od sposobu na rozwiązanie bardzo podstawowych problemów w inżynierii, po metody na unikanie bardzo poważnych problemów.
Wiedziałeś, że te rozmowy będą tak długo trwać? Dostałeś informacje o tym, czego możesz się spodziewać?
Nigdy wcześniej takiej rozmowy nie miałem. Dotychczas najbardziej złożone rozmowy kwalifikacyjne odbyłem w Motoroli i wyglądało to tak, że mieliśmy na początku do rozwiązania test. Zostawili nas – grupę trzydziestu ludzi – w sali. Test był nie do zrobienia – nie polegał na tym, żeby go rozwiązać w całości, a na tym, żeby określić, ile jesteś się w stanie zadań rozwiązać w ograniczonym czasie.
Ile miałeś czasu?
45 minut. Niemniej ilość zadań była liczona w dziesiątkach kartek. Tam nie było w ogóle mowy, żeby bawić się w jakieś ściąganie, pomaganie sobie, podpytywanie, ponieważ liczba pytań była tak duża, że po prostu nie było na to czasu. Jak nie potrafiliście zabrać się za pytanie i udzielić sensownej odpowiedzi w przeciągu – dajmy na to – piętnastu, trzydziestu sekund, to przeskakiwaliście do kolejnego pytania, a to pytanie zostawialiście na później.
Po 45 minutach mieliśmy drugie spotkanie z inżynierami, na które zostali zaproszeni kandydaci z największą ilość zadań w tym skończonym czasie. Później był trzeci etap, etap HR-owy, który był dla mnie chyba największym wyzwaniem i najtrudniejszą rozmową – długo ją przeżywałem. W tamtym czasie ten etap przynajmniej w moim wypadku, doprowadził do tego, że zostałem postawiony przed niezręczną sytuacją.
Co to była za sytuacja?
Rozmowa rozbijała się o dyskusyjne case’y, gdzie trudno zdecydować jednoznacznie, czy dana osoba postąpiła dobrze, czy źle. Rozmowa rozbijała się o konkretne wydarzenia z mojego życia.
Czyli nawiązali do jakiegoś wydarzenia z twojego życia i zaczęli to analizować pod kątem tego, co można było zrobić, tak?
Wydaje mi się, że bardziej chodziło o to, żeby sprawdzić, jakie będzie moje zachowanie w sytuacji, kiedy będę przyparty do muru.
Wróćmy do tematu przygotowywania się do rozmów w Paryżu.
Żadne inne spotkanie nie wyglądało tak, jak to w Paryżu. Kiedy poleciałem do Paryża, zastanawiało mnie, czemu nie spotykamy się np. na Skype. Można było spokojnie zaaranżować spotkanie przez internet, wtedy te tysiące złotych wykorzystane na bilet lotniczy i na hotel, można było spokojnie przeznaczyć na co innego. Niemniej, było to dla mnie bardzo dużym zaskoczeniem, kiedy dowiedziałem się, że pierwsze spotkanie, pierwsza rozmowa, jest dopiero początkiem. Były to długie rozmowy, wyczerpujące.
Zdarzało się, że potrafiłem udzielić odpowiedzi, która była zaskakująca i oczywiście poprawna. Tłumaczyłem rozmówcy działanie mechanizmu, który zastosowałem. Pojawiły się pytania, na które nie byłem w stanie znaleźć odpowiedzi, ponieważ były bardzo abstrakcyjne.
Jesteś w stanie podać jakikolwiek przykład?
Jestem na bezludnej wyspie, która zaczęła się palić z jednej strony. Zapytano mnie, co bym zrobił, żeby przetrwać? Dla mnie bezludna wyspa, która się pali, ma swoją plażę, ale ta akurat nie miała plaży. Można byłoby wejść do wody, ale tutaj akurat nie. Przecież rekiny nie pływają, jak woda jest po kolana – tutaj był stromy klif. Jeśli jest stromy klif, to mógłbym sobie usiąść na półce skalnej – nie możesz, bo klif jest pionowy. Przy takich rozmowach bardzo trudno znaleźć racjonalną i sensowną odpowiedź, ponieważ pytanie jest zbyt abstrakcyjne i nie do końca dobrze sformułowane.
Czego nauczyło cię to doświadczenie?
To był ten moment, w którym się nauczyłem, że jedną z ważniejszych umiejętności, podczas interviews, jest umiejętność dopytywania, jakie są ograniczenia – czy to problemu inżynieryjnego, czy problemu abstrakcyjnego, z którym się mierzycie. Dajmy na to, sumowanie liczb – czy są to liczby całkowite, czy są to liczby naturalne. Czy mają ograniczony rozmiar, czy nie. Czy strumień jest ograniczony, czy nie itd. Więc było to interview, które – przyznam wprost – uwaliłem. Nie byłem po prostu na tyle dobrze przygotowany, to była dla mnie totalnie zaskakująca rekrutacja. Niemniej, wyciągnąłem z niej dobrą lekcję i tę lekcję zastosowałem, idąc na interview do Google’a.