Jak sprawnie wejść do nowej firmy
– Tego to się nie spodziewałem – pomyślałem, gdy tylko ta Pani z HR odłożyła słuchawkę. Co prawda, „miękka” część rozmowy rekrutacyjnej poszła mi bardzo dobrze, ale już na technicznej popełniłem kilka błędów w tym jeden taki, że pewnie junior developer lepiej by sobie poradził. A jednak to właśnie mnie wybrali, chociaż konkurencja była spora.
– Muszę odświeżyć garderobę – zdałem sobie sprawę, bo przez to całe zamieszanie z pandemią „trochę” siedziałem w domu. Więc weekend będzie intensywny: grill u znajomych, duże zakupy odzieżowe i wczesna pobudka w poniedziałek. Wracam do gry!
– Ja wiedziałem, że tak będzie – zacytowałem Molestę pod nosem. Śniadanie się trochę przeciągnęło, w przedszkolu musiałem czekać 20 minut na swoją kolej, aby przebrać dziecko (bo „nowy reżim sanitarny”) i na koniec klasyk: świecąca kontrolka check engine w aucie. Trudno – aplikacją wzywam taksówkę, wyjdzie drożej, ale może zdążę, bo Uber i tak nie skorzysta z buspasów.
Dojechałem 10 minut przed umówioną godziną. Na recepcji już czekał na mnie mój Buddy, czyli kolega, który już trochę pracuje w firmie i pomoże mi w pierwszych dniach pracy. Fajnie, że jest to ktoś z zespołu, bo od razu łapiemy wspólny język i atmosfera momentalnie się rozluźnia.
Aplikowałem do amerykańskiej firmy. Wyznają tutaj filozofię sukcesu, nie widzą problemów tylko wyzwania. No i wszyscy są ze sobą “na Ty”. Jakbym stawiał na pierwszym miejscu work-life balance to pewnie celowałbym w skandynawskie firmy. W azjatyckich jest bardzo intensywny rozwój i duże ciśnienie na sukces komercyjny, ale silna hierarchiczność mi osobiście nie pasuje.
No i są jeszcze polskie firmy, w których różnie bywa. Zazwyczaj to swoisty mix wizji i doświadczeń zaczerpniętych z innych kultur. Chociaż nadal zdarzają firmy typu „Janusze Software’u”, gdzie szef decyduje się na mikrozarządzanie pracownikami. Ale ja zawsze powtarzam: co kto lubi. Jak jest Ci źle to zmień firmę, a jak mimo wszystko zdecydujesz się w niej zostać to poszukaj w tej pracy plusów, możliwości i przestań narzekać.
Spis treści
Miś Yogi i Pingwin
Wchodząc po schodach zauważam stół do piłkarzyków.
– Jak szefostwo patrzy na granie, macie jakieś limity? – zagaduję nowego kolegę.
– No coś Ty! To świetna integracja i dobry sposób, żeby odświeżyć głowę. A jak wolisz gry komputerowe to piętro wyżej są konsole i flippery.
Mój open space mieści jakieś 40 biurek. Ja, na przykład, preferuję takie miejsce pracy. Sporo się dzieje – sprzyjają nawiązywaniu relacji i wymianie informacji. Co prawda czasami bywa jak w brazylijskiej telenoweli: rywalizacja, konflikty i plotki. Część osób pracuje w słuchawkach z muzyką albo tłumiącymi szum. Zakładam je sporadycznie, bo lubię być w centrum akcji.
– Możesz wybrać to albo tamto biurko – wskazał palcem Buddy.
– Spoko, wszystko mi jedno – odpowiadam choć szybko przeanalizowałem, że oba mają dobrą strategicznie lokalizację.
– No to zapraszam nowego sąsiada! – zawołał wielki Brodacz zgarniając plastikowe figurki systemu Warhammer 40,000 z sąsiedniego biurka.
Nad monitorami ma przyklejoną fotografię, na której w kostiumie Misia Yogi przyjacielsko ściska się ze starszym jegomościem przebranym za pingwina. Zakręcony gość, ale czuję, że się dogadamy.
Dobra, najwyższy czas ogarnąć sobie sprzęt. Spojrzeniem zaczepiam Buddyego, ale ten rozkłada ręce i wskazuje palcem na słuchawki – jest na callu, to akurat godzina jego DSM’a.
Pisze coś na kartce i pokazuje mi: „30 min”. No cóż – widać, że przynajmniej w jego projekcie daily nie mieści w zakładanych 15 minutach. Jak zespół chce ogarniać też sprawy techniczne na jednym spotkaniu – i to dla nich działa – to super. Na tym też polega zwinność.
Macham ręka przed nosem Brodatemu – ściąga słuchawki, w których na full leci gotycki rock.
– Wiesz, gdzie jest Helpdesk? – pytam
– Jasne! Idę z Tobą po nowe słuchawki, te mają – chwilę szukał synonimu przekleństwa – słaby bas.
Brodaty coraz przybija piątki i przedstawia mnie mijanym osobom.
– A w czym Ty się właściwie specjalizujesz? – w końcu pyta.
– Generalnie to jestem frontendowcem, ale żadnej pracy się nie boję. Trochę się w życiu robiło… a to backend, a to Dev-ops. Jak trzeba to i makiety UX zrobię. Zresztą co za różnica, po kilku latach w branży możesz kodować w czym chcesz – semantyka inna, ale ogólne zasady te same, reszta to wzorce i konwencja…
– Dobra, dobra, nie szpanuj – uciął mój wywód – tu jest nasze IT – powiedział otwierając drzwi do pokoju zawalonego stosem laptopów i monitorów rodem z brytyjskiego serialu o dwóch geekach i ich szefowej. – Jak znam życie to pewnie nawet nie mają założonego ticketa na przygotowanie sprzętu dla Ciebie – dodał uszczypliwie.
A jednak mieli. I nie tylko ticketa, ale i wstępnie skonfigurowanego laptopa. Miło. Z drugiej strony trudno się nie zgodzić z Brodatym, bo faktycznie różnie bywa. Często wymuszają to procedury: najpierw formalności a dopiero potem wydajemy Ci sprzęt – może inaczej się nie da?
W poprzedniej firmie czekałem kilka dni na komputer, ale przynajmniej dostałem wydrukowaną dokumentację projektu, nad którym miałem pracować. Z początku wykurzałem się, że źle wyglądam siedząc i nie kodując. Duże organizacje mają swoją bezwładność i prawdę mówiąc, czasami godzą się na chwilowy postój pracownika. Nie ma co brać tego do siebie. Wtedy wykorzystałem ten czas na zapoznanie się z koleżankami i kolegami z zespołu.
À propos – fajnie jak zespoły są różnorodne, atmosfera jest jakaś inna. W tej branży, na przykład z parytetami bywa rożnie, ale i to się zmienia.
Witamy w nowym projekcie
– O, tu jesteś – Buddy wpadł na mnie na schodach jak niosłem monitor. – Zostawiłem Ci na biurku instrukcję, jak podłączyć się do domeny i ustawić własne hasło. Skonfiguruj na początek pocztę i messengera to podeślę Ci trochę materiałów o projekcie.
Z masy przesłanych linków najistotniejszy był „How to start”, który opisywał, jak ustawić sobie środowisko developerskie.
– Jak będziesz miał problemy to wołaj mnie albo kogoś z zespołu. I nie wstydź się pytać, wszystkim nam zależy, żebyś szybko się wdrożył – podkreślił.
Ma to sens, w naszej branży stale trzeba się rozwijać. Po co spędzać samemu godziny nad rozwiązaniem jakiegoś problemu jak można najpierw zapytać kolegów. Zaraz ktoś sobie przypomni, że ten jeden pakiet trzeba pobrać ręcznie ze strony producenta i wystarczy podać jego ścieżkę w konfiguracji.
– Jak uznasz, że czegoś brakuje w instrukcji lub jest źle to popraw. Nadałem Ci uprawnienia do edycji – powiedział nasz tester.
Z ludźmi z zespołu zgrałem się szybko, po części za sprawą Buddego, który w pierwszych tygodniach wyciągał mnie a to na kawę do kuchni, a to na lunch, a częściowo za sprawą mojej otwartej postawy.
– Spojrzy ktoś na mój kod? Już nie mam pomysłu, dlaczego mi to nie działa – zawołała podirytowana koleżanka
– Mogę pomóc, chociaż nie gwarantuje rezultatów (był przecinek zamiast kropki a edytor nie uznawał tego za błąd, chociaż po uruchomieniu aplikacja się wywalała).
– Hej, trzeba zarezerwować trzy tory w kręgielni na jutrzejszą integrację. Jakiś ochotnik? – powiedział Manager wychodząc ze swojego akwarium.
– Spoko, ogarnę to. Znam fajne miejsce.
– Szukamy czwartego do piłkarzyków! – Senior Architekt z innego piętra wydarł się na cały open space.
– A nie boicie się łomotu? – odezwałem się zadziornie i pobiegłem do stołu. I tak to się kręciło. Zresztą myślę, że jednak karma wraca. To co dajesz innym z siebie kiedyś zaprocentuje.
Natomiast jeśli chodzi o wdrożenie w projekt to podszedłem do tego bardzo systemowo. Zacząłem od przestudiowania zasobów zespołowych, głównie na Confluence. Przejrzałem też backlog projektu w Jirze. Dzięki temu wiedziałem co będziemy kodować w najbliższym czasie. Poustawiałem sobie spotkania ze Scrum Masterem, Product Ownerem i innymi kluczowymi osobami w projekcie, żeby dokładniej poznać produkt a w szczególności zrozumieć jego wartość biznesową. Czyli co ta aplikacja przyniesie naszemu Klientowi.
– Od tego wszystko się zaczyna – powiedział mi kiedyś bardziej doświadczony kolega. – To nadaje priorytety wszystkiemu co robimy. Łatwiej zrozumieć, dlaczego skupiamy się teraz na danej funkcjonalności. Jeśli, przykładowo, wydanie nowej wersji naszej aplikacji jest skorelowane z publiczną prezentacją dla Klientów końcowych to warto refaktoring (ulepszanie, sprzątanie) zostawić na później a dorzucić do releasu (wdrożenia produkcyjnego) jeszcze jeden feature (funkcjonalność) i skupić się na testowaniu.
Stawiam na rozwój
W pierwszym tygodniu pracy Manager wrzucił mi spotkanie 1-on-1 do kalendarza.
– Najważniejsze to mieć tutaj na siebie pomysł – zaczął, gdy skończyliśmy small talk.
– Chcę iść w stronę leadership’u – odpowiedziałam bez chwili wahania.
– Brawo! Lubię konkretnych ludzi! Podeślę Ci materiały o ścieżkach kariery w naszej organizacji. Ustaw nam cykliczne spotkanie w kalendarzu.
– Co miesiąc?
– Jeśli czujesz, że potrzebujesz częściej, to może być nawet co dwa tygodnie. Wypracujemy dla ciebie drogę, abyś jak doszedł tam, gdzie chcesz.
W nowoczesnych zwinnych organizacjach rolą managera jest głównie wspomaganie rozwoju pracownika i obsługa kwestii administracyjnych. Natomiast projektowo zespoły organizują się już same.
Na sesji Planningu umawialiśmy się z Product Ownerem, co dowieziemy w kolejnym Sprincie a potem każdy z nas wybierał kolejne taski dla siebie. W moim projekcie Scrum Master robił naprawdę dobrą robotę. Pracowaliśmy w dwutygodniowych cyklach a pozostałe ceremonie takie jak Review, Retro i Refinement nadawały rytm naszej pracy.
W pierwszych miesiącach pracy intensywnie korzystałem ze szkoleń organizowanych wewnętrznie przez firmę. Część była obowiązkowa, inne były darmowe, ale odbywały się w czasie własnym pracownika. Te związane ze ścieżką liderską mogłem, za zgodą przełożonego, wliczać do czasu pracy. Głównie to były szkolenia z kompetencji „miękkich” związanych głównie stylami komunikacji, współpracą międzykulturową i rozwiązywaniem konfliktów.
Część współpracowników pukała się w głowę po co poświęcam na to tyle czasu. Co ciekawe, największą wartością jaką wyniosłem z uczestnictwa w tych szkoleniach była sieć kontaktów z ludźmi z całej firmy, których tam poznałem na stopie koleżeńskiej. No a częste wychodzenie ze strefy komfortu, wystąpienia publiczne i wiele razy powtarzany elevator pitch, czyli moja chwytliwa historia przydawały mi się w codziennej pracy.
I tak dni zamieniły się w tygodnie, tygodnie w miesiące. W końcu uświadomiłem sobie to co od dawna czułem pod skórą. Naprawdę lubię moją pracę.
Epilog
Jest piąta rano, ale na lotnisku Chopina jest już spory ruch. Stoję z biletem w ręku do San Francisco i szukam swojego gate. Jestem jednocześnie podekscytowany i poddenerwowany.
To moja pierwsza podróż do siedziby firmy w związku z nowym projektem, który dostał mój zespół. No i szansa, żeby się dobrze sprzedać – jako programista i jako team leader, którym niedawno zostałem. Mam doszlifowany elevator pitch. Mam głowę pełną pomysłów i nadzieję, że się uda. Musi się…
– A co Ty taki zamyślony? – Brodaty klepnął mnie w ramię tak mocno, że o mało się nie wywróciłem. – Chodź na kawę, ja stawiam – dodał rozbawiony – opowiem Ci o naszym CEO, ten to dopiero jest zakręcony. Na ostatnie Halloween Party przebrał się za pingwina. Przedstawię Cię.
Tak. Na pewno się uda.
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Zdjęcie główne artykułu pochodzi z unsplash.com.